Dlaczego ludzie tyją?

Od kiedy pojawił się w internecie nanodyskurs na temat otyłości, tak mnie kusiło, żeby napisać swoje kilka słów. Z reguły nie chwytam się takich „nośnych” tematów, bo kojarzą mi się z jakimś takim koniunkturalizmem, a w głębi czarnego serduszka jestem dość anty-, czy a-. Dlatego (przypomniało mi się to dzisiaj w pewnej dyskusji) nie napisałem jakiejś sążnistej notki, gdy przez internety przetaczała się afera z vlogerem i firmą Sokołów (kibicowałem, mind you, tej drugiej). I teraz tak sobie myślę, że może to było małe niedopatrzenie. Dlatego teraz, kiedy powoli cichnie (bo Te Ważne Rzeczy trwają w internecie tyle, ile cykl życiowy jętki), napiszę nieco o otyłości. Ale już w trakcie robienia szkicu tej notki okazało się, że będzie nie tylko o grubasach. No cóż, tak to bywa, mam nadzieję, że są tu amatorzy mojego dygresyjnego gawędziarstwa.

Generalnie, tak dla mnie osobiście, dyskusja o otyłości była dość zabawna. Sam szczupły nie jestem (o tym też poniżej), ale najbardziej rozbawiło mnie to, że w facebookowym feedzie widziałem… no nie jedną, nie dwie, ale spore „kilka” osób, które na co dzień pochylają się myślicielsko i z solidarnością nad problemami seksizmu, nierówności społecznej, kwestii małżeństw homoseksualnych i tak dalej, ale grubasy – wybaczcie francuski – wypierdalać. No, to przejdźmy do rzeczy.

Na początek mała anegdotka. W jednej z książek Anthony’ego Bourdaina pisze on o tym, jak pojechał na spotkanie z weganami – już nie pamiętam gdzie, ale stereotypowo: San Francisco albo Los Angeles. W trakcie posiedzenia z nimi dowiadujemy się w sumie skąd jego niechęć (delikatnie mówiąc…) do wegan i organic people i czemu nie jest to niechęć bezpodstawna. Gdy rozmawiają tam o żywieniu, weganie jęczą i kwęczą, że to straszne, czemu ci ludzie z Azji nie mogą się przerzucić na zdrową żywność, na produkty bio, no być weganami i w ogóle wieść radosne, pozbawione przemocy wobec zwierząt życie. Bourdain, który w tej książce jest często dość infantylny, jeśli chodzi o monologi, dostaje wewnętrznej „żyłki”, kiedy przypomina mu się potworna bieda, jaka panuje w Kambodży, Laosie, Wietnamie i okolicach.

I od anegdotki przechodzimy do pierwszej rzeczy. Czyli biedy. Generalnie, jak wiecie i jak kiedyś chyba zawarłem to w dwóch zdaniach, uważam że jedną z głównych przyczyn otyłości, takiej widowiskowej, jest to, że ludzie się źle odżywiają. Po części, mawia wiele osób o świadomości wyższej niż statystyczny użytkownik internetu, wynika to z biedy. Przy czym nie mamy tu na myśli biedy takiej, że nad afrykańskim dzieckiem majaczy cień sępa, a biedy, która dotyka państw rozwiniętych, pierwszego świata, no słowem – USA being the best example.

USA nie jest mitycznym państwem, land of the free, w którym rzekami płynie Tennessee whiskey i zimny Budweiser, w szklance pyszni się sok pomarańczowy a obok wyrasta wieża puchatych (od sody oczyszczonej) pancakes polanych syropem klonowym. No więc nie do końca tak jest. USA to też kraj ogromnego rozwarstwienia społecznego, wiecie – nie diament, a gruszka. Gruszka o wyjątkowo wielkim dole.

I gdy ludzie zarabiają bardzo mało, no cóż, obcinają kasę także na żywności. Sprowadza się to do tego, że kupują najtańsze jedzenie, a najtańsze jedzenie – o ile mi wiadomo, a wiadomo raczej dobrze – to jedzenie preparowane, junk food. Jedno z wielu „dobrodziejstw” jakie pozostawiła po sobie II Wojna Światowa, czyli dawne preparaty dla żołnierzy, stało się normalnymi produktami sklepowymi. Jeszcze w latach świeżo powojennych gospodynie brytyjskie cieszyły się jak dzieci, że mogą otworzyć puszkę zupy Campbell’s (produkty Campbella datujemy jednak o wiele wcześniej) zamiast stać nad obiadem przez parę godzin (na marginesie: wiecie że takie prawdziwe gravy robi się przez cały dzień?).

Przeskakujemy kilkadziesiąt lat do przodu i napotykamy horror podobny do tego, który widzi pewien pilot, kiedy z Jackiem Harknessem i kolegami odwiedza supermarket (w serialu „Torchwood”). On jest przerażony że widzi masę półek z żarciem i pyta się, czy to się nie marnuje. Nas teraz jednak interesują niektóre półki – te z tanim żarciem, czyli gotowymi daniami, chipsami, napojami i tak dalej.

Ale najlepsze dopiero przed nami. W USA od jakiegoś czasu święci tryumfy program „Here comes Honey Boo Boo”. W telegraficznym skrócie – opowiada o rodzinie typowych hmm… wsiórów (ang. rednecks, niezbyt miłe określenie ludzi mieszkających w małej miejscowości/na wsi na południu USA, choć w tym przypadku to raczej „crackers”, bo „redneck” to inne stany, tak samo jak „hillbilly” ;)) ze stanu Georgia. Mniejsza o program, pojawia się tam coś, co sprawia, że nawet największym amatorom śmieciowego żarcia, czy „przycinaczom” na budżecie zachce się rzygać. Otóż matka (o wadze… spektakularnej, tak jak jej dzieci) przyrządza coś, co nazywa „sketti”. Sketti składa się z trzech składników: makaronu spaghetti, keczupu i masła. That’s it. Masło miesza się z keczupem, polewa tym makaron i cała rodzinka wpieprza, aż im się uszy trzęsą. Tanie? Tanie. Napcha? Napcha. To, jeśli nie kojarzycie, poniżej macie filmik w którym widać te dzieci.

Takich przypadków jest znacznie więcej – to jest oczywiście element reality show, który ma zaszokować i podnieść oglądalność. Ale nie tylko na tym polega problem niezdrowego żarcia, biedy, a w efekcie otyłości w USA. Znacznie większym – moim zdaniem – problemem nie jest sama bieda, a to że ludziom nikt nie mówi, jak wykorzystać ograniczony budżet. Dwie historie z życia wzięte.

Na portalu Kongregate (agregacie gier flashowych) siedzę i po nocy gram w jakąś gierkę, przy okazji gadając z bandą Amerykanów o żarciu. W piekarniku właśnie piecze mi się chleb. Konkretnie ten. I tak sobie gaworzymy o DIY (do it yourself) i generalnie gdy podaję im przepis na ten chleb (pszenny, pełnoziarnisty), dociera do mnie, że oni po prostu nie wiedzą. Nie chodzi o sam proces pieczenia chleba, tylko o to, że trzeba wytłumaczyć co to jest „yeast”, że kupno i zrobienie własnego pieczywa jest nie tylko nieco tańsze, ale i zdrowsze, bo wiesz co wkładasz i nie są to polepszacze, i tak dalej. Kiedyś znajoma fejsowa zaczepiła mnie i zapytała czy – skoro jestem z Polski – znam przepis na ciasto na pierogi (sic!). Jest weganką, więc podałem jej rodzinny przepis po wyeliminowaniu jajka (ciasto na pierogi można spokojnie zrobić bez jajek). Gdy je zrobiła, odezwała się i uradowana wielce stwierdziła, że nigdy już nie kupi pierogów z polish shop, tylko woli robić swoje. Nic mnie bardziej nie cieszy. Generalnie kiedy opowiadam komuś zza granicy (najczęściej USA) o polskiej kuchni, tak tak, no pierogis, kupujemy tu a tu. Kiedy pytałem znajomej jak zrobić wersję sosu BBQ z Alabamy, odpowiedziała mi, że ona idzie do sklepu i bierze z półki.

Od dawna hołduję zasadzie DIY i na tym też buduję Kuchnię Cyniczną. Nie mam ambicji robienia tysięcznego bloga z kus kusem, sushi i przepiórczym gównem w sosie z szafranu po to, by zachwycić znajomych. Robię proste rzeczy, nierzadko stosunkowo mało kreatywne, ale też dostosowane do cienkiego budżetu domowego, bo – surprise surprise – nie zarabiam zbyt wiele, więc muszę pilnować kasy na żarcie, a to jest w Polsce bardzo drogie. I tak, nie wszystkie są megaultrazdrowe.

W każdym razie powiedziałbym, że – owszem, bieda jest pewną przyczyną otyłości w krajach rozwiniętych, bo o wiele prościej napchać żołądek bułkami pszennymi z głębokiego mrożenia (i na mące 450), czy walnąć sobie posiłek z taniego mięsa (mięso, och kuźwa, to jest w ogóle osobny temat…) i tak dzień po dniu. Ale moim zdaniem być może na równi z biedą przyczyną otyłości jest nieświadomość społeczna. I nie mam tu na myśli pomieszania z poplątaniem, jakie uskuteczniają celebryci (u nas – Pawlikowska) oraz histerycy (chemia zabija etc.). Brakuje totalnych podstaw, czyli tego, że pierogi można zrobić samemu, naleśniki można zrobić samemu, zupa pomidorowa to nie jest rzecz na dwa dni roboty i tak dalej. Tego uświadomienia nie ma – w USA wiadomo natomiast, że wystarczy pójść do sklepu i wszystko rośnie na półkach. Gdybyśmy wzięli sobie niektóre produkty z supermarketowych półek, a potem porównali z produktami gotowymi z tych samych marketów, dojdziemy do jedynego słusznego wniosku – gdzie byli rodzice?!

Jak wiecie, mam taki swój ulubiony market ;), czyli Lidla. I jedyne co mnie potwornie wkurza, to jak przychodzą ich tygodnie „państwowe”, czyli te wszystkie włoskie, greckie, angielskie i tak dalej. Przeglądam gazetkę i widzę tam trzy produkty, które mi się przydadzą (np. importowany cheddar, anchois które są sardelami a nie sardynkami, jakieś fajne makarony), bo reszta z katalogu to mrożone, wstępnie obrobione gówna po zaporowych cenach. Powiedziałbym „kto o zdrowym umyśle chce kupić preparowaną rybę, skoro obok leży zwykła, mrożona?”. Ale znam odpowiedź – masa ludzi, którzy nie policzą sobie proporcji, nie chce im się, nie pomyślą nad tym. I to jest pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy – nie tyle sama bieda, co niemożność refleksji przy cienkim budżecie na jedzenie. Może uderzę nieco w oszołomski ton, ale jako społeczeństwa rozwinięte, miejskie, jesteśmy totalnie odłączeni (disconnected) od natury i jej cyklów. Nie rozumiemy ich.

Prawda jest taka, że przy niewielkim zasobie pieniędzy da się robić normalne żarcie, nie trzeba uciekać się do chipsów, burgerów z podeszwy, czegoś na kształt sketti czy innych gówien. Jeśli rytm życiowy nie dyktuje nam natura jako taka i to co i kiedy rośnie, musimy się zastanowić jaki rytm mają markety. Prosty przykład – ceny papryki, jednego z moich ulubionych warzyw, w lecie są bardzo niskie (surprise, surprise…), a im bliżej zimy – drożeją. Najdroższe warzywa są tuż przed ich normalnym okresem sprzedażowym. Pierwsze truskawki (często obrzydliwe), papryki, pomidory „na słońcu” i tak dalej są po cenach zaporowych, bo de facto jeszcze ich nie ma. Z kolei zimą najtańsze są cytrusy. Istnieją pewne wzory, trzeba je tylko znaleźć.

Skończmy jednak chwilowo o biedzie i nieświadomości. Głównym polem dyskusyjnym w temacie otyłości jest to, że taż jest uwarunkowana genetycznie (albo wcale nie!) i że wystarczy wysiłek fizyczny, żeby mieć ciałko jak Channing Tatum (albo wcale nie!). Generalnie rzecz biorąc zgadzam się, że wysiłek fizyczny jest A-OK, zwłaszcza kiedy nasze życie kręci się wokół odpowiedników sketti, kilogramów pszennych bułek z głębokiego etc. etc., cukrów prostych, no słowem – trybu życia, w którym powinniśmy przyjmować ze 2,5 tys. kilokalorii, a przyjmujemy trzy razy tyle. Z cukrami prostymi jest też tak, że powodują nagły „spike” insulinowy, a potem znikają – stąd to poczucie, że musimy machnąć kolejną szklankę coca-coli czy wsunąć batonika. Energia pojawia się tak szybko, jak szybko znika. Osobną sprawą jest syrop glukozowo-fruktozowy. Już kiedyś linkowałem ten artykuł, teraz zrobię to ponownie. Dużo tzw. słownictwa, ale przekaz jest dość jasny.

Ale wróćmy do wysiłku fizycznego i tych różnych spraw dotyczących otyłości. Ogólne przekonanie jest takie, że nie ważne co byśmy robili, na bank schudniemy, kiedy tylko zaczniemy ćwiczyć. No cóż. Nie jestem chudy. Jestem podtatusiałym kolesiem, który przy metrze osiemdziesiąt ma koło setki (czasem więcej, czasem setkę, bywa różnie). Na szczęście (dla mnie…) rozrastałem się we wszystkich kierunkach, bo w czasach okołolicealnych przez pewien czas wyciskałem sporo na siłce. Dlatego kiedy przyszedł ten przemiły czas (o nim przy okazji następnej rzeczy) kiedy skoczyła mi waga, zanim pojawiła się otyłość tzw. brzuszna (charakterystyczna dla mężczyzn, kobiety niestety częściej mają tzw. udowo-pośladkową, więc dokładnie jak w tym żarcie: miało pójść w cycki, poszło w tyłek) rozrastałem się dość naturalnie. Ale do rzeczy. Przez ostatnie pół roku dzielnie uczęszczałem na ergometr wioślarski, po którym nieraz wypełzało się z sali na czworaka. No ćwiczenia niesamowicie wymagające i w ogóle, wiec heloł, powinna mi waga spaść. A nie spadła. Głównie dlatego, że ergometr to cardio, czyli podnosi mi się wydajność organizmu, praca serca i tak dalej, a nie w magiczny sposób znika beerceps. Jestem nałogowym palaczem, lubię dobrze zjeść, mam liczne soft spots i tak dalej, ale teraz nie mam zadyszki, kiedy trzeba przebiec w pełnym rynsztunku kilometr do autobusu. No więc ten wysiłek fizyczny to zawsze dobra rzecz (zwłaszcza dla depresantów, bo podnosi endorfiny), ale nie liczcie, grubaski, na to że w magiczny sposób będziecie niczym Christian Bale w „Mechaniku” albo Kate Moss kiedykolwiek (/krzyk rozpaczy).

Na bagnisty teren „uwarunkowanie genetyczne” nawet nie zamierzam wkraczać. Zabawna rzecz – mój ojciec, który zapieprzał całe życie jako fizol (i to fizol na hardkorze, w zakładzie poligraficznym – też mam na karku trochę czasu w drukarniach), jest niewysokim panem ze sporym „maćkiem”. Mamy gdzieś w albumie rodzinnym jego zdjęcie z czasów Beatlesowskich – stoi taki szczypior, którego dałoby się przepchnąć pod drzwiami. I ja do ok. 20 roku życia byłem smutnym, chudym gociątkiem, a potem bardzo szybko przytyłem. Ale nie zwalam tego na to że geny, czy nawet że tendencje do otyłości. Zwalam to na inną rzecz, która boleśnie dotyka wielu ludzi, ale mało kto z nich się do tego przyznaje.

Otóż jedną z przyczyn tego, że ludzie tyją, są niektóre leki. Do tych „niektórych” leków zaliczamy głównie leki antydepresyjne, przeciwlękowe i przeciwpsychotyczne (neuroleptyki). Jest taki zabawny stereotyp, że jak ktoś tam w amerykańskim serialu ma „depresję” (cudzysłów chwilowo celowy) to zżera całe opakowanie lodów oglądając seriale. Generalnie to prawda. Często obniżenie nastroju, lęki, niepokój, bezsenność indukują kompulsywną potrzebę objadania się na potęgę. Ale w tym nie ma nic fajnego, nic zabawnego czy podkolorowanego do serialu. Znam wiele osób, które w wyniku depresji czy natręctw (nie medykacji!) mocno i szybko przytyły, ponieważ z nerwów nie mogły przestać jeść. I to niekoniecznie słodycze, choć wiadomo, że pomagają słodycze, a zwłaszcza czekolada, która pobudza syntezę dość ważnego neuroprzekaźnika, czyli serotoniny. Ale czasem ktoś po prostu żre. To nie jest normalne, owszem, ale jest dalekie od obżerania się bo tak się komuś uwidziało. Da się oczywiście ugasić to grubasogenne ognisko – czyli za pomocą leków. O problemach z lekami na różne schorzenia psychiczne można napisać całe ryzy papieru, ale skupmy się na jednej rzeczy. Jest np. taka substancja jak olanzapina, która istnieje na rynku od lat, w Polsce pod postacią takich leków jak „Zolafren” czy „Zyprexa”. Olanzapinę stosuje się głównie we wstępnym (ale nie tylko) leczeniu schizofrenii, zaburzeń z kręgu schizofrenii, choroby afektywnej dwubiegunowej i paru innych rzeczy. Głównym objawem ubocznym olanzapiny (z grupy bardzo częstych) jest nagły wzrost masy ciała – od kilku do kilkudziesięciu procent m.c. Innym jest np. senność. I teraz opowiem wam jak to wygląda w praktyce.

W praktyce bowiem delikwent bierze dawkę olanzapiny, wieczorem, bo olanzapina szybko ścina. Po niecałej godzinie delikwent pełznie do łóżka, bo jest bardzo senny. Po kilku godzinach budzi się i jak automat czyści o drugiej w nocy lodówkę, napędzany irracjonalnym i niepowstrzymanym uczuciem głodu. Nawet jeśli delikwent przechodzi na dietę, a lekarz zapewnia że waga skacze tylko do pewnego poziomu, no hej – robi się ktoś znacznie większy niż rok wcześniej. Oczywiście teraz słyszymy w głowie chór głosów (nie, nie takich… to akurat metafora ;)), że „to nie jeść tyle”, „to się powstrzymać”, „wziąć się w garść”. No cóż, w przypadkach kiedy osoba zdrowa radzi osobie z np. depresją czy zaburzeniami schizotypowymi, żeby „wzięła się w garść”, polecam taką rzecz. Po pierwsze, powstrzymać się od dania rozmówcy w mordę. Po drugie, powiedzieć: „idź powiedz cukrzykowi, żeby przestał brać insulinę”. W chorobach określanych jako „psychiczne” farmakoterapia jest niestety często jedynym wyjściem, jeśli nie chce się opuścić w miarę przyjemnego stanu remisji. Choroby i zaburzenia psychiczne nie różnią się niczym od chorób, które są gloryfikowane w mediach czy są akceptowalne społecznie, bo ich przebieg jest bardziej spektakularny. Cierpienia i próby wyleczenia się nie da się i nie powinno się wartościować. Niezależnie od tego, czy ktoś ma chorobę nowotworową czy depresję, ma tak samo, excusez le mot, przejebane. I tak samo, jeśli chce jeszcze pożyć, powinien się leczyć. Celowo szafuję tu słowem „depresja”, gdyż jest to zaburzenie chyba najbardziej zepsute przez kulturę masową i pogląd, że to takie fajne i bajeranckie. Zaraz po niej jest zespół Aspergera, bo – mylnie – kojarzy się z fajnymi socjopatycznymi bohaterami kilku seriali, a po nim – zespół Tourette’a, bo kojarzy się z przeklinaniem (tzw. koprolalią, która występuje w ok. 5-10% przypadków i też nie jest tym, co nam się wydaje). 

Ok, poświęciłem sporo miejsca na leki w chorobach i zaburzeniach (to nie to samo) psychicznych, ale to dopiero początek, miejsce startu. Schorzeń, w których skutkiem ubocznym leków jest przybieranie na wadze jest od groma. Mało tego, czasem wystarczy samo schorzenie, by rozwalało nam nasze ciało. Pierwsze, które przychodzi mi do głowy to tzw. choroba Hashimoto, czyli przewlekłe zapalenie gruczołu tarczycy. To choroba autoimmunologiczna, co w telegraficznym skrócie oznacza, że system odpornościowy dostaje kręćka i niszczy organizm, którego ma bronić. Problemem w Hashimoto jest to, że tarczyca produkuje hormony, które biorą udział w metabolizowaniu tego, co przyjmujemy per os, a wypuszczamy per rectum. Nie dość, że zdarza się, że w parze z Hashimoto idzie depresja, to bonusowo zaburzony jest metabolizm i w efekcie człowiek tyje. On top of that – Hashimoto znacznie częściej występuje u kobiet.

I to dopiero początek. Wymieniłem kilka grup chorób i zaburzeń i jedną chorobę z innej półki. A wiele jest schorzeń, w których występują zaburzenia wagi, otyłość i to dopiero początek „ciekawostek”, które robi nasze ciało.

Ok, może na razie wystarczy. I tak wyszła mi ogromna epistoła. Na zakończenie dodam tylko parę rzeczy. Celowo nie odwoływałem się do artykułu ze słowem „majaczenie” w roli głównej. Wszelka argumentacja w wiadomym tekście jest o dupę rozbić i wynika z ekstrapolacji osobniczego podejścia do nadwagi (bo raczej nie otyłości…) na wszystkie osoby, które ważą więcej niż… yyy… ktoś sobie wymyślił.

To po pierwsze. Po drugie – mój tekst, mimo że pisany jest w formach raczej neutralnych („my”, „wy”, „człowiek”) nie jest tekstem pisanym przez faceta dla facetów; jest pisany dla każdego niezależnie od tego, co się ma w głowie albo między nogami. Po trzecie – wolałem się skupić na kilku przyczynach otyłości, powiedzmy, globalnej, stąd te sążniste akapity o biedzie, o nieświadomości, o lekach i chorobach niż tym, czy ja się dobrze czuję ze swoją wagą i czy koniecznie muszę każdemu udowadniać czy dobrze czuję się ze swoją wagą. Szczerze mówiąc – mam to gdzieś. Idę zjeść do kawy pyszną wiedeńską pralinkę.  

Dodaj komentarz